Urban u Kaczyńskiego
Jak twórczość Jerzego Urbana Jarosława Kaczyńskiego naukowo ukształtowała.
W podziemiach biblioteki Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego przy ul. Oboźnej 6 leży i zbiera kurz jedno z najwybitniejszych dzieł nauki polskiej. Skatalogowane pod numerem 902 i liczące 265 stron – to doktorat Jarosława Kaczyńskiego.
10 lat temu teczka z tekstem wyklepanym własnoręcznie przez przyszłego ojca narodu została odnaleziona na wydziałowym strychu. Zawartość starannie skopiowano i od tamtej pory – wnioskując po załączonej do pracy karcie bibliotecznej – przeglądały ją w czytelni jedynie dwie osoby.
Pochodzący z inteligenckiej rodziny Kaczyński od najmłodszych lat bardzo garnął się do nauki. Tak bardzo, że w dziesiątej klasie miał dwóje z polskiego, angielskiego i przysposobienia wojskowego, w związku z czym nie zdał do następnej klasy i przeniósł się do innego liceum.
– Zdaje się więc, że prawdopodobnie nielegalnie skończyłem jedenastą klasę i zdałem maturę, a potem poszedłem na studia – wspomni po latach w książce „Polska naszych marzeń”. Nielegalność – o czym będzie można się przekonać później choćby przy okazji przejmowania Trybunału Konstytucyjnego – nigdy nie stanowiła dla przyszłego prawnika większego problemu.
Ze strachu przed pasem czy w pogoni za marzeniami mały Jarek bierze się do nauki i w 1975 r. już jako 26-letni Jarosław postanawia przed, jak wspomni, poważnym zaangażowaniem się w działalność opozycyjną, wystukać na maszynie dysertację pt. „Rola ciał kolegialnych w kierowaniu szkołą wyższą”. Broni się 8 grudnia 1976 r., 4 lata przed Lechem, któremu później wytykane będzie obszerne cytowanie w jego doktoracie Marksa i Lenina.
Praca Jarosława Kaczyńskiego, przygotowana w Instytucie Nauki o Państwie i Prawie pod kierownictwem prof. dr Stanisława Ehrlicha, składa się z trzech rozdziałów:
I – „Przemiany roli ciał kolegialnych w latach 1918-1939”;
II – „Przemiany roli ciał kolegialnych w latach 1944-1968”;
III – „Aktualna rola ciał kolegialnych w szkołach wyższych”.
Po kilkugodzinnej lekturze w wydziałowej czytelni (pracy nie można wynieść, nie można jej też kopiować ani robić jej zdjęć – co jednak pokątnie uczyniłem z uwagi na wiekopomność dzieła) doszedłem do wniosku, że ostatni raz bawiłem się tak dobrze w 1997 r., gdy wpadłem pod tira.
Praca jest długa, nudna i trudna, jak to zwykle bywa z doktoratami – ale na dodatek mało czytelna, bo autor bardzo skąpił przecinków. Najlepiej zrozumiałem spis treści.
To, co najciekawsze, znajduje się jednak na końcu doktoratu. Bibliografia liczy 121 pozycji. Kaczyński – o co nie można mieć pretensji, bo takie były czasy – powołuje się w pracy na Cyrankiewicza, Gomułkę, a w końcu na samego siebie. Ale także – i to w zupełnie innym kontekście – na Jerzego Urbana. I to aż dwukrotnie!
Całość na łamach
dostal doktorat bez znajomosci zadnego jezyka obcego co jest warunkiem uzyskania stopnia doktora nawet przez rezimowe dzieci? bo slow hymnu polskiego znac nie musial…
Polski to dla niego język obcy
Doktor z niego nijaki i polityk do dupy.